wtorek, 11 grudnia 2012

"Anna Karenina"

reż. Joe Wright
Wielka Brytania 2012
130 min

Pierwsze wrażenie: pozytywne zaskoczenie.  Mój problem z ekranizacjami klasyki literackiej polega na tym, że zwykle darzę powieściowy oryginał nadmiernym sentymentem i za jedyną właściwą interpretację uznaję tę ze swojej wyobraźni, ewentualnie tę, którą zdarzyło mi się obejrzeć we wczesnym dzieciństwie, bezkrytycznie i z zachwytem. Problem ten pojawił się już przy pierwszym dramacie kostiumowym Joego Wrighta, "Dumie i uprzedzeniu", który za wyjątkiem udanych zdjęć i przyjemnej muzyki, pod każdym innym względem okazał się rozczarowaniem, zarówno w porównaniu z literackim pierwowzorem, jak i z "kanoniczną" serialową ekranizacją BBC z 1995 r. Stąd też mój sceptycyzm wobec nowego dzieła reżysera, utwierdzony dodatkowo pompatycznym trailerem i częściowo pokrywającą się obsadą - nie poddając się jednak tym uprzedzeniom wybrałam się na seans, który okazał się miłą niespodzianką. O ile bowiem w przypadku Jane Austen Wright próbował literalnie przenieść powieść na ekran, dokonując jedynie pewnych drobnych modyfikacji realiów i zachowań bohaterów (słabo jednak uzasadnionych), o tyle w swoim najnowszym filmie porzucił zupełnie ten kierunek, z wielką korzyścią dla końcowego efektu.

"Anna Karenina" w swojej nowej odsłonie nie jest ekranizacją powieści, tylko spektaklu; fabuła zostaje więc wzięta w podwójny cudzysłów, a reżyser uwalnia się od ciężaru wiernego odtwarzania pierwowzoru i bardzo czytelnie komunikuje widzom, że są świadkami przedstawienia, które rządzi się odrębnymi, teatralnymi prawami. Konwencja ta pozwala Wrightowi na pracę z wielkim rozmachem, jaki zdaje się bardzo lubić, na operowanie patosem i emfazą, które w kinie często niosą ryzyko nadmiernego otarcia się o kicz, w teatrze czy operze są jednak jak najbardziej na miejscu. Taka stylizacja uzasadnia również bardziej swobodne potraktowanie realiów historycznych w obrębie ubioru, tańca czy zachowania bohaterów, oddala więc ryzyko narażenia się na zarzut niedbałości czy nieznajomości epoki (które to zarzuty pojawiły się w przypadku "Dumy i uprzedzenia"). Reżyser jednak nie tylko otwiera sobie furtkę do stosowania swoich ulubionych zabiegów, ale sztuczność adaptacji przekuwa w jej zaletę, otwierając pole do metaforycznej interpretacji takiej właśnie formy. Pojawiło się już zresztą sporo prób wyjaśnienia teatralnej konwencji, czy to (najprościej) poprzez szekspirowską koncepcję świata-teatru, czy jako paraleli do ukazanego na ekranie, skonwencjonalizowanego świata arystokratycznego carskiej Rosji, czy też nawet jako nawiązania do życia Tołstoja, w wielu momentach jawnie sprzecznego z ideami, które głosił. Tak czy inaczej przyjęcie takiej formy okazało się być pomysłem trafionym i największą zaletą filmu.

Imponująca początkowa sekwencja swoim tempem, przepychem i fantastycznie wyreżyserowanym ruchem (choreografia autorstwa Sidi Larbi Cherkaoui) zapiera dech w piersiach, a muzyka Dario Marianelli'ego (współpracującego z Wrightem także przy wcześniejszych filmach) znakomicie podkreśla efekt. Kamera wędruje pomiędzy sceną a kulisami, scenografia powstaje i przeobraża się na naszych oczach, bohaterów poznajemy w serii dynamicznych ujęć, a statyści poruszają się synchronicznie niczym w balecie. Z racji osobistych zainteresowań tak dużą rolę choreografii i muzyki w filmie traktuję oczywiście jako kolejny plus. Niestety, w jedynej czysto tanecznej scenie twórcom zabrakło umiaru - czegóż tu nie ma: i szeroki plan, i zbliżenia, i slow motion, i zamrożenie ruchu, wreszcie sama wariacja na temat walca, uzupełniona o tak skomplikowane ruchy rąk, że aktorzy wyraźnie męczą się przy ich wykonywaniu. Efekt w najlepszym razie taki, jak na zajęciach z aerobiku; zupełny brak emocji, czy wręcz jakiejkolwiek interakcji pomiędzy parą głównych bohaterów.

Wraz z rozwojem fabuły, która prowadzi nas od salonowych zabaw poprzez dramat życiowych wyborów aż do tragicznego zakończenia, film niestety traci na wartości. Stopniowo wyparowuje wszystko to, co tak zachwyca w pierwszych ujęciach; akcja zwalnia, napięcie słabnie, ruch ustępuje miejsca statycznym, kameralnym scenom. Nie znika natomiast sztuczność i powierzchowność w relacjach Anny i Wrońskiego (Keira Knightley i Aaron Johnson). Duet, który początkowo wypada doskonale jako para znudzonych arystokratów, szukających salonowych rozrywek, zawodzi kompletnie w momencie, w którym ich relacja przekształcić się winna w poważną i dramatyczną. Keria Knightley, co by nie mówić o jej nieoczywistej urodzie, sprawdza się jedynie w roli trzpiotki lub histeryczki, operując na przemian to figlarnym uśmiechem, to wysuniętą żuchwą i półotwartymi ustami, jej spojrzenia nigdy nie mąci jednak najmniejszy odcień głębi czy refleksji. Aaron Johnson jako Wroński również nie staje na wysokości zadania. Zmiana sposobu obrazowania (więcej zbliżeń, coraz oszczędniejszy ruch i scenografia), w zamierzeniu mająca pewnie podkreślać dramatyzm, w efekcie potęguje tylko wrażenie emocjonalnego chłodu, braku zaangażowania i ograniczonych środków aktorskich jakimi posługuje się ta dwójka. Gdyby twórcy zdecydowali się do końca filmu utrzymać teatralno-operową stylistykę i dynamiczne tempo akcji, być może mankamenty te byłyby niezauważalne, jednak przy kameralnych wnętrzach, uboższych dekoracjach i dłuższych ujęciach zyskują tylko na wyrazistości.

Po rewelacyjnym i emocjonującym początku oraz niezłym środku, dostajemy więc niestety bardzo przeciętne, mało angażujące zakończenie - zupełnie jakby rozpędzony parowóz, żeby posłużyć się filmowym motywem, wyhamował całkowicie jeszcze przed osiągnięciem docelowej stacji. Wielka szkoda, aczkolwiek w podróż warto się wybrać i tak, dla pięknych widoków po drodze.

1 komentarz:

  1. Jak tylko przeczytam książkę z chęcią zabiorę się również za film ;)

    OdpowiedzUsuń